Spośród wszystkich naszych zrywów narodowych powstanie listopadowe i będąca jego następstwem wojna polsko-rosyjska 1831 roku okazały się pod jednym względem wyjątkowe. Do walki o niepodległość stanęła regularna, doskonale wyszkolona i wyposażona armia, która, przy roztropnym i ufnym we własne siły wodzu, miała szansę odnieść ostateczne zwycięstwo.
Chociaż nowy twór państwowy, jakim było powołane decyzją kongresu wiedeńskiego i zależne od Rosji Królestwo Polskie, powstał formalnie 12 czerwca 1815 roku, jego siła zbrojna istniała już od ponad roku. Tworzono ją w oparciu o przybyłe z Francji w 1814 roku zwarte formacje polskie, walczące dotąd u boku Napoleona. Już po kilku miesiącach stan tego wojska sięgnął 30 tysięcy żołnierzy i oficerów, a więc tyle, ile przewidywał ustalony etat. Organizacyjnie dzieliło się ono na dwie dywizje piechoty (każda złożona z trzech dwupułkowych brygad), dwie dywizje kawalerii: ułanów i strzelców konnych oraz artylerię zgrupowaną w trzy brygady. W chwili wybuchu powstania armia liczyła przeszło 40 tysięcy żołnierzy.
Żołnierze kompanii wyborczych pułku strzelców pieszych: woltyżer (z lewej) i grenadier (karabinier). Obraz Józefata Ignacego Łukaszewicza z 1827 roku, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie
Wojsko to nieodmiennie kojarzy się z głównodowodzącym – bratem cara Aleksandra I, księciem Konstantym Pawłowiczem. Choć zapamiętano mu przede wszystkim skłonność do sadyzmu, brutalnego drylu oraz nieustannych intryg, a także paniczną ucieczkę z Belwederu (w przebraniu kobiety nota bene) pamiętnej listopadowej nocy 1830 roku, uczciwie trzeba przyznać, że stworzył perfekcyjną armię. Trzon stanowiła piechota uzbrojona w karabiny skałkowe. Była to broń obarczona wieloma wadami, z których gładki przewód lufy oraz duży luz pomiędzy jej ściankami i okrągłą kulą miały decydujący wpływ na mizerne osiągi. Jednak zwarte szyki i ogień salwowy prowadzony z bliskiej odległości prędzej czy później przynosił efekt. W wydanych w 1824 roku w Warszawie „Wiadomościach ściągających się do woyskowey palney broni ręczney” napisano: „[…] skoro u piechoty nieprzyiacielskiey, można rozpoznać twarz, kołnierze i galony na mundurach [odległość 300–400 kroków, czyli około 215–290 metrów – M.M.], wtedy należy do niego rozpocząć ogień karabinowy, celując w głowę, aby trafić w piersi”.
Frak mundurowy oficera 3 Pułku Piechoty Liniowej, Muzeum Narodowe w Krakowie, fot. Michał Mackiewicz
Intensywne szkolenie przyniosło rezultaty, a nasza armia przewyższała Rosjan pod względem sprawności bojowej. Miały na to wpływ: kadrowy charakter wojska, wyższy poziom cywilizacyjny Królestwa, a nade wszystko lepszy materiał ludzki, którego znaczną część stanowili ochotnicy. Wacław Tokarz, jeden z najwybitniejszych polskich historyków wojskowości, pisał, iż w 1831 roku „Poza wprawą taktyczną ówczesna piechota nasza posiadała cały szereg innych zalet bojowych. Przede wszystkim strzelała ona znacznie spokojniej i celniej od rosyjskiej. Stwierdziły to już pierwsze bitwy, w których straty Rosjan od ognia karabinowego były bez porównania znaczniejsze od naszych”.
Orzeł na kaszkiet oficera 2 Pułku Piechoty Liniowej, Muzeum Narodowe w Krakowie, fot. Michał Mackiewicz
Nie tylko wyszkolenie strzeleckie stało na wysokim poziomie. W 1827 roku ukazał się drukiem regulamin pod tytułem Nauka podająca sposoby bicia się na bagnety, w którym wyłożono teorię walki indywidualnej i w zwartym szyku kompanijnym, przeciwko piechocie i jeździe, w ataku i obronie. Tak epizod ze starcia pod Białołęką, ocenianego przez Tokarza jako najbardziej zacięty bój na bagnety wojny 1831 roku, opisywał generał Ignacy Prądzyński: „trzy bataliony 6-go pułku piechoty rozbiły i wyrzuciły ze wsi całe dwa pułki morskie i ledwo nowym 7-u batalionom nieprzyjacielskim… ze wsi wyparować się dały. […] Walczono tu po domach, podwórzach, zabudowaniach, rowach; każdy krok był uporczywie broniony, częstokroć bojownicy o dwadzieścia kroków od siebie strzelali i żaden jeszcze ustąpić nie chciał; bito się bagnetami i kolbami”.
Strzelec konny gwardii Armii Królestwa Polskiego, rysunek Bronisława Gembarzewskiego, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie
Jazda, choć zasadniczo odgrywała rolę pomocniczą względem piechoty, także okryła się chwałą na polach bitew wojny 1831 roku. Bez wątpienia najgroźniejszą i najskuteczniejszą jej bronią była lanca, którą nasi ułani po mistrzowsku posługiwali się już podczas wojen napoleońskich. „Pika-lanca ma drzewce, dwa okucia, z których wierzchnie, zwane grotem, jest prawdziwą bronią – pisał kapitan Józef Paszkowski w wydanej w 1830 roku w Warszawie Nauce praktycznej kanoniera – Lanca ma jeszcze chorągiewkę, dawniej zwaną proporzec i rzemyk do utrzymywania lancy na ręku”. Długość lanc przekraczała 2,5 metra.
Ułan 3 Pułku, rysunek z epoki Romana Rupniewskiego, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie
Taką właśnie bronią ułani generała Józefa Dwernickiego roznieśli Rosjan pod Stoczkiem 14 lutego 1831 roku, zdobywając 10 armat. Okazało się to istotne wzmocnienie dla naszej artylerii, bowiem na początku wojny dysponowaliśmy niespełna setką armat polowych. Był to sprzęt nowoczesny (rosyjski system Arakczajewa), produkowany według najlepszych wzorców europejskich. W trakcie wojny liczba dział uległa zwiększeniu; między innymi z dział zdobytych pod Stoczkiem utworzono jedną baterię pieszą i jedną konną. Doskonali oficerowie i podoficerowie, kształceni w Szkole Aplikacyjnej, Zimowej Szkole Artylerii i Szkole Bombardierów, uczynili artylerię orężem niezwykle efektywnym. W toku wojny okazało się, że nasza „uczona broń” charakteryzowała się znakomitą manewrowością (choćby słynna szarża Józefa Bema pod Ostrołęką), celnością oddawania strzałów, doskonałym wyborem stanowisk ogniowych i umiejętnym określaniem odległości dzielącej pozycje własne od nieprzyjacielskich. Tokarz oceniał artylerię jako nasz najlepszy rodzaj broni.
Kanonier artylerii pieszej Armii Królestwa Polskiego z lat 1815–1826, rysunek Bronisława Gembarzewskiego, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie
Były świetna armia, doskonały żołnierz i niższa kadra oficerska świadoma celów wojny. Zabrakło niestety wodza. Gdyby w 1831 znalazł się ktoś pokroju Stefana Czarnieckiego czy Jana III Sobieskiego, kto wie, czy już wówczas nie wywalczylibyśmy sobie niepodległości…
Michał Mackiewicz
Powrót